Copyright 2015 Tomasz Wyrwas. All rights reserved

Bethlehem day 3

Opublikowano: sobota, 29 styczeń 2011

IMG_8847

Dzień zaczął się dość nieoczekiwanie, bo deszcz zaczął stukać o szyby. Nie będę już wspominał o muezinie, bo traktujemy go, jako pierwsze wezwanie do wstawania, więc dalej można spać. Śniadanko jak zwykle pyszne, ale ten deszcz. Amerykański satelita prorokował dobra pogodę, a my bez pomysłu na dzień. Padło na Betlejem i niebo się rozstąpiło. Przed samym wyjściem z hotelu przestało padać, a jak się później okazało można było opalać się w słońku...

W przewodniku było napisane, ze trzeba jechać autobusem nr 21 odjeżdżający spod bram Starego Miasta. Szczęście mieliśmy przeogromne, gdyż przychodząc na przystanek nie musieliśmy czekać, tylko z marszu do niego wsiedliśmy. Po uiszczeniu opłaty 14 NIS udaliśmy się w podróż za granicę, a co za tym idzie paszporty w rączkach. Miasto narodzin Chrystusa leży ok. 8 km od Jerozolimy, ale należy do Autonomii Palestyńskiej i ogrodzone jest słynnym murem. Znów zdziwienie, bo żadnej kontroli, autobus tylko zwolnił i po krótkiej chwili dojechaliśmy na miejsce. Od razu zaczepili nas taksówkarze. Zdecydowaliśmy się Josifa i to był strzał w dziesiątkę. Josif, wykładowca arabskiego na miejscowym uniwersytecie, musi dorabiać wożąc turystów, bo w domu siedmiu synów na utrzymaniu, a numer 2 (sam numerami ich opisywał) studiuje na uniwerku w Jerozolimie farmacje, a to dużo kosztuje. Nauczyciele w każdym kraju maja podobnie. Josif wykładowca z 20 letnim stażem zarabia 2500 NIS, a policjant palestyński bez wykształcenia 4000 NIS.

Pierwszą atrakcją był obóz dla uchodźców palestyńskich, jeden z trzech znajdujących się w mieście. Pstryknęliśmy kilka fotek graffiti znajdujących się na wspomnianym już murze oddzielającym obóz od terenów należących do osadników izraelskich. Następnie Josif zaprosił nas do swojego domu na herbatkę z mięta. Poznaliśmy pięciu synów przemiłego gospodarza i oczywiście jego zonę, nauczycielkę arabskiego w pobliskiej szkole. Dużo śmiechu mieliśmy z pomyłki Josifa, który powiedział "to jest nr 4...... a nie nr 5", wiec sam ma problemy z rozróżnieniem swoich synów, wiec nic dziwnego, ze nie zapamiętałem żadnego imienia.

Miło się odpoczywało, ale trzeba było zwiedzać. Następną atrakcją był Herodion. W I wieku Herod zbudował na dość dużej górze letni pałac, który mógł również spełniać funkcje fortecy. Do dzisiaj zachowały się tylko ruiny, więc długo tam nie zabawiliśmy. Ogólnie warte zobaczenia, szczególnie widok na cala okolice. Później pojechaliśmy do Beit Sahour, gdzie znajdują się dwa sanktuaria chrześcijańskie, które upamiętniają obecność pasterzy wezwanych przez anioła w noc Bożego Narodzenia, by oddać cześć nowonarodzonemu Jezusowi w pobliskim Betlejem. Bez szału, ale zaliczone. Największa atrakcja dzisiejszego dnia była oczywiście Bazylika Narodzenia Pańskiego. Ogólnie przyjemne miejsce, a Aga będzie miała fotkę w miejscu gdzie miał znajdować się żłóbek.

Wracając Josif pobrał opłatę 250 NIS za swoje usługi i podwiózł nas pod główny checkpoint. No tutaj już sytuacja była inna. Wyszliśmy przez pierwszą bramkę i rozglądamy się za autobusem 124, który ma nas zawieść do Jerozolimy. Nawet Aga spytała się żołnierza (przystojnego - podpowiedz Agi), na co ten odpowiedział, że mamy iść dalej i wskazał nam jakiś duży budynek. Weszliśmy tam i nie wiedzieliśmy gdzie iść dalej. Żywego ducha, czyli oczywiście się zakręciliśmy. Na pewno kupę śmiechu mieli żołnierze obserwujący nas przez kamery. Z opresji wybawili nas Arabowie, za którymi się udaliśmy. Tradycyjna bramka, a znudzony żołnierz nie chciał nawet nam oglądać paszportu. I dopiero teraz wyszliśmy z granicy. Do centrum Jerozolimy wróciliśmy busem, za który zapłaciliśmy 5 NIS.

Wróciliśmy na Stare Miasto. Zjedliśmy pysznego bajgla za 3 NIS (wielki obwarzanek), zapiliśmy świeżym sokiem z granatów (15NIS). Spróbowaliśmy również falafela, ale nie polecamy. Zaliczyliśmy spacerek po murach Jerozolimy (16 NIS). Kolejne marzenie moje spełnione, choć po 7 latach. Spacerowałem po murach słuchając Pendereckiego "7 bram Jerozolimy". Nie wiem jak on to napisał, ale muza skończyła się równo jak schodziliśmy z murów...

A na koniec, zgodnie z tradycja poszliśmy pod Ścianę Płaczu. Dzisiaj z nowości, to sprawdzanie plecaków (pewnie dlatego ze bramka im nie działała) i już na wstępie żołnierz kazał mi schować aparat do plecaka. Zdjęć nie będzie, a szkoda, bo pięknie śpiewali przy postawionych stolach, na których znajdowała się koszerna strawa. Tak obchodzi się zakończenie Szabasu. Szalom.

Odsłony: 3505