Copyright 2015 Tomasz Wyrwas. All rights reserved

Nasik day 7

Opublikowano: niedziela, 21 maj 2017

Rano spakowałem zdjęcia i ruszyłem szlakiem pamięci. Nie chciało mi się dreptać, bo odległość na godzinny marsz, więc wziąłem tuk-tuka. Wszystkie kursy jakie biorę w Nasiku kosztują mnie 50 rupii. Nawet już nie wnikam w cenę, bo kłócić się o te 10 rupii trochę głupio. Pierwszy punkt programu to miejsce palenia zwłok. I tym razem nie trafiłem na uroczystość pogrzebową, ale odwiedziłem parającą się tym rodzinę. Dowiedziałem się, że osoba która mnie oprowadzała dwa lata temu już nie żyje. W domu spotkałem starsze małżeństwo i to  ich tak na prawdę chciałem sfotografować. Zmienił się trochę wygląd pokoju, ale klimat pozostał ten sam.

Następnie odwiedziłem kilka miejsc gdzie bez problemu osoby rozpoznawały się na fotografiach i zapraszały nawet do domu. Wędrówkę zakończyłem u dziadzia, który przyszykował mi czaj, nie biorąc pieniędzy. Czuje się trochę zobowiązany krówkami jakie oferowałem mu wczoraj jako prezent. Widocznie już dawno nie dostał od nikogo podarunku. Dziadzio nie miał tak na prawdę dla mnie czasu, bo miał kolejkę pacjentów pod sklepem. To jest jego dodatkowa działalność jako doktora od żołądka. Przygotowuje jakieś mikstury i pacjenci piją ten eliksir na miejscu. Cena za usługę wynosi tylko 20 rupii i nie wiem czy to nie jego jakaś charytatywna działalność, bo kokosów z tego nie ma.

Odwiedziłem stary hotel w którym mieszkaliśmy z Księżniczką za pierwszym razem gdy pojawiliśmy się w Nasiku, żeby zapytać o ceny. Pokój z klimatyzacją mają za 900 rupii, więc mógłbym trochę zaoszczędzić. Wyposażenie takie typowe dla Indii (teraz mam klasę europejską). Pytałem się menagera czy jest wifi. Oczywiście jest w pokoju. Gdy sprawdziłem w komórce okazało się, że jednak nie ma. Schodzę do niego i mówię, że przecież z pokoju nie na wifi, to z rozwalającą szczerością mówi, że jest tylko przy recepcji... Czy opłaca się męczyć dla zaoszczędzenia tych 30 pln?

Poszedłem nad rzekę, żeby choć przez moment doprowadzić słońce do miejsc dotychczas ignorowanych. Skoro Indianie mogą się kąpać, to ja postanowiłem się poopalać. Siedziałem jakiś czas na stopniach do rzeki, kiedy przyszli żałobnicy. Najstarszy syn z odkrytym tułowiem, ogoloną głową i w białych szatach prowadził procesję, która zatrzymała się przy mnie. Nawet nie byłem zły, że mi weszli z butami w moją prywatność, bo mogłem pstrykać fotki. Żałobnicy, po zaczerpnięciu wody z rzeki, mieszali kwiaty z ryżem oraz z pieniążkiem i wrzucali to wszystko na metalową tacę. Po zakończeniu ceremonii, wszystko zostało zapakowane do reklamówki, pieniążki powędrowały do dzbanuszka, a naczynia pomyte. Procesja przeniosła się do następnego miejsca, zapewne zgodnie z tutajszą tradycję. Ja udałem się do hotelu, zbliżała się godzina 12.

Nie zdążyłem dobrze posjestować, a zapowiedział się Milind, że jest w pobliżu i że zaraz będzie. Porozmawialiśmy, pooglądaliśmy zdjęcia i w pewnym momencie spytałem się, czy w mieście jest cyrk. Milind zakomunikował, że cyrk jest pod jego domem i możemy jechać. Trudno było nie skorzystać z okazji.

Przyjechaliśmy przed samym przedstawieniem. Kolejka ludzi, słonie oblewają się wodą, bo i one nie mogą wytrzymać w tym upale. Przeszliśmy chudego biletera, ale zgodę musiał wydać dość otyły menagere. Milind dość długo z nim dyskutował, ale nie był zupełnie zainteresowany naszą prośbą. Wycofaliśmy się, ale została jeszcze szansa na porozmawianie z właścicielem, który powinien pojawić się za 10 minut. Nie można go było nie zauważyć. Gość musi rice&curry pożerać wiadrami. Również i on nie był nami zainteresowany.  Odmowną decyzję tłumaczył tym, że jutro się przeprowadzają i że będą się pakować, więc nie da rady, bo byśmy tylko przeszkadzali. No trudno. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Gdy odjeżdźaliśmy na motorze, dopadła mnie taka dygresja, że jeżeli w cyrku przy obsadzie stanowiska bierze się pod uwagę tuszę, to ja bym zapewne utknął w swojej cyrkowej karierze na pojeniu zwierząt (oprócz słoni, bo one są samowystarczalne – widziałem).

Wieczorem wypełzłem z nory na żer. Pierwszy raz w Indiach chciało mi się jeść. Doszedłem do wniosku, że to wina klimatyzacji. Jak było mi cały czas gorąco, to żołądek nie dopominał się o pokarm. A teraz w hotelu luksusy to i „majonezów” się zachciewa. Z rana dostałem na spróbowanie ostro przyprawione ciasteczko i na pól dnia starczyło. Potraktowałem to jako okazję, żeby odwiedzić mój poprzedni bar w którym się stołowałem. Znajomy kelner mnie rozpoznał, a ja dałem mu do przeczytania lokalne artykuły, które sobie skserowałem, bo to trochę drzwi może otworzyć. Pure vegetable, czyli ryż z warzywami i do tego sos... Palce lizać. Cena z litrową wodą to 100 rupii (ok. 6 pln). Zjadłem całą miskę i miałem okropne wyrzuty sumienia, że tak się objadłem.

Prawie tydzień na wyjeździe, to trzeba zadbać o to, żeby czystych rzeczy nie zabrakło. Oddałem ciuszki do pralni w mieście. Jednym z bohaterów moich fotografii był szef pralnio-prasowalni i z nim umówiłem się, że przywiozę mu moje koszulki oraz spodenki, które po tygodniu czasu już nawet na warunki indyjskie słabo wyglądały. Pana nie było w kanciapie tylko siedziały jego ok. 13-14 letnie córki. Umówione mieliśmy, że za każdą rzecz mam zapłacić 15 rupii. Dziewczyny planują bogato wyjść za mąż, albo nie mają bogatego brata który przejmie schedę po ojcu, bo ni w ząb nie ogarniały angielskiego. Przy pomocy podpitego przechodnia zaczęliśmy dochodzić do końca transakcji, gdy okazało się, że za wszystko trzeba zapłacić 200 rupii. No i tak mi się opłaca, bo widziałem koszulki po 100 rupii, ale ni w ząb mi te 200 nie wychodziło. Mechanizm był taki, że 15 rupii kosztuje koszulka ze spodenkami jako komplet, a sama koszulka kosztuje 25 rupii... Nie mogę zrozumieć strategii marketingowej geniusza ekonomii, który na to wpadł. Może jest to znany hinduski sposób „na cudzoziemca”. Kiwnąłem tylko głową, że akceptuję warunki i poszedłem pomedytować nad rzekę. Ommmmmmmmm.

Odsłony: 2048