Marrakesh day1
Pierwszy dzień za nami. Przyjechaliśmy do Marrakeszu po 4 godzinach jazdy pociągiem. Dworce bardzo czyste i naprawdę mogą się nimi pochwalić. W Marrakeszu Aga zorientowała się w informacji ile kosztuje taxi do naszego Ryadu - max 16 DRM. Pod dworcem taksiarze mieli inne zdanie - 60 :). Znalazł się jeden, który podrzucił nas za całkowitą cenę 20. Podwiózł nas pod starówkę (medinę) i resztę mieliśmy iść 10 min do naszego miejsca przeznaczenia. Wąskie uliczki i brak oznaczeń sprawił, że się zgubiliśmy.
Marrakesh day1 1/2
Ruszyliśmy w miasto w najgorszej porze dnia, po 11 kiedy słonce już ochoczo przemieszczało się po horyzoncie. Upał ponad 40 stopni, aparaty rozgrzane i nie można dotknąć obudowy. Ruszyliśmy trasą dobrze nam już znaną, kierując się na południowo-wschodnie obrzeża mediny. Słońce w najwyższym punkcie i trudno znaleźć trochę cienia, żeby przedostać się dalej. Przyjęliśmy taktykę „żabich skoków” jaką amerykanie zastosowali na Pacyfiku w czasie II wojny światowej. Po 30 minutach marszu, odpoczywaliśmy w pierwszej lepszej knajpie, aby uzupełnić wszystko to co do tego czasu uciekło przez skórę. Z biegiem czasu, przerwy stawały się coraz dłuższe, a pokonywane odległości coraz krótsze.
Atlas Wysoki
Własnie wylądowaliśmy w hotelu. Odebrali nas o 7 rano i jestesmy w drodze na największe wydmy na Saharze w Maroku (jak pisalismy). Miało być max. 12 osób, a busa mamy na 17, więc jedziemy cali załadowani. Towarzystwo międzynarodowe, a my jesteśmy najstarsi. No cóż, takie czasy....
Sahara
Kulminacyjnym punktem naszej wycieczki była Merzouga, mieścina w której trzeba przesiąść się na wielbłądy, gdyż najzwyczajniej w świecie kończy się droga. Patrząc na mapę widać, że z Marakeszu zrobiliśmy około 600 km, więc kawał Maroka już zwiedzony. Zapakowano nas na grzbiet dromaderów i ruszyliśmy pod opieką Berberów na pustynię. Półtora godzinna podróż do najlepszych nie należała, bo pierwszy raz w życiu korzystaliśmy z usług niezmechanizowanego transportu. Przydała się Arafatka, którą przywieźliśmy z Izraela, bo kilka razy zaatakował nas silny podmuch wiatru niosący ze sobą gorący piach. Ja nawet założyłem ochrony kapturek na plecak, ale po pierwszym podmuchu został wchłonięty przez Saharę. Obozowisko położone pod największą wydmą składało się z kilku namiotów.
Essaouira
Odpoczęliśmy w Rijadzie w Marrakeszu po pustynnej przygodzie i trzeba było przemieścić się na zachód nad Pacyfik. Dobrze, że poszliśmy z Agą kupić bilety na dworzec autobusowy, który na szczęście znajdował się kilkaset metrów od miejsca naszego kwaterowania. Wybraliśmy CTM, czyli narodowego przewoźnika, który przede wszystkim zastępuje kolej, na terenach, gdzie nie można dostać się tą drogą. Bilety po 75 DRH plus 5 za bagaż. Ruszyliśmy w samo południe w 3,5 godz. podróż klimatyzowanym autokarem, w którym większość stanowili zagraniczni turyści.
Essaouira odpoczynek
W piątek ruszyliśmy o świcie na sesję foto. Odwiedziliśmy port i szwendaliśmy się po Medinie. Szkoda, że nie pozwalają sobie Marokańczycy robić zdjęć, więc z Magdą skupiamy się na detalach architektonicznych. Dla mnie to trochę odmiany po Indiach, gdzie największą frajdę sprawia poznawanie ludzi, którzy interesują się innym człowiekiem, chcą się czegoś dowiedzieć o innej kulturze. Tutaj miałem tylko monolog muzułmanina, o tym jaka to jego religia jest wspaniała, i żebym sam odnalazł Allaha w sobie.
W drodze do Fezu
Ostatni dzień w Essaouirze. Wykorzystaliśmy maksymalnie jak mogliśmy naszą ostatnią dobę hotelową. Dobrze, że pozwolono nam zostawić plecaki, więc mogliśmy jeszcze swobodnie pochodzić po mieście. Zaliczyliśmy ostatnie punkty: bastion oraz targ z przyprawami. Odwiedziliśmy plażę miejską i tym razem wzięliśmy leżaczki, zbijając cenę z 25 DRH za osobę na 50 za naszą trójkę. Odrobina luksusu na pożegnanie.
Fez
Siedemnaście godzin w podróży. Dobrze, że nie było dużo ludzi w autobusie i każdy miał po dwa miejsca, więc można było „zmrużyć oko”. W Fezie wzięliśmy taksę (20 DRH), a później daliśmy zarobić lokalnym drobnym przedsiębiorcom, którzy zapakowali nasze bagaże na wózek i przeprowadzili nas wąskimi uliczkami do naszego Riadu. Skasowali tyle co taksówkarz, a na nasze uwagi, że 10 DRH będzie dobrze, pokazali oburzeni, że musieli ciężko pracować (cały czas mieli z górki). Może jakby dostali po 100 Euro powiedzieliby dziękuje.
Fez, dzień drugi
Z samego rana ruszyliśmy oglądać największą turystyczną atrakcje Fezu - farbiarnie. Dobrze maszerowało się o 8 rano, bo kramiki jeszcze nie otworzone, turystów nie ma i słoneczko też nie weszło na maksymalne obroty. Doprowadził nas napotkany Marokańczyk, który oszczędził nam sporo czasu w znalezieniu interesującego nas miejsca. Pracę farbiarni najlepiej jest obserwować z balkonów sklepów z galanterią skórzaną. Płaci się 10 DRH za wejście, no chyba że ktoś kupi coś z asortymentu, wtedy opłata nie jest już pobierana. Ze względu na zapach oprawianych skór, rozdaje się turystom mięte, którą mogą łagodzić niezbyt miłą dla nozdrzy woń. My nic nie potrzebowaliśmy, może z powodu wczesnej pory i małej intensywności smrodu, a może tak zadziałała na nas cofka z odprowadzenia wody, która wypełniła z rana nasz pokój w riadzie.
Chefchaouen
Mogliśmy już opuścić Fez, najgorszy ze wszystkich naszych pokoi na trasie i ruszyć na północ. Dworzec autobusowy znajduje się bardzo blisko mediny, ale z pełnym obciążeniem pokonywanie stromych wzniesień to spore wyzwanie. Postanowiliśmy wziąć taksówkę. Taksiarz zapewne ma siedemnaścioro dzieci, komplet czterech żon na jakie pozwala mu islam i ledwie wiąże koniec z końcem, bo zaśpiewał nam po 20 DRH od osoby za trasę 500 metrów. Dzień wcześniej jechaliśmy za 20 DRH kilka kilometrów, więc pogoniliśmy dziada, który widząc turystów obładowanych bagażami jak choinki w 40 stopniowym upale myślał, że zgodzą się na drenaż portfela. Za 20 DRH wynajęliśmy pana z wózkiem, który przetransportował nam bagaże. Z przeciwieństwie do tragarzy wynajętych po przyjeździe, ten musiał się namęczyć.
Asilah
Podróż do Asilah odbyliśmy dość nietypowo, bo grand taxi. Chefchaouen położony jest w górach, więc kolej nie dociera, a dworzec autobusowy miejscowości to istna „ostatnia stacja rezygnacja”. Kilka połączeń na dzień, więc dopasować rozkład do własnych wymagań jest trudno, tym bardziej, że do Asilah nie ma bezpośredniego połączenia. Grand taxi to większe taksówki, najczęściej mercedesy zabierające 6 osób i kursujące na dłuższych trasach. Hotelowy szef powiedział nam, że taksówka powinna kosztować ok 700 DRH.
Casablanca
Zaczęliśmy od Casablanki i w tym mieście kończymy naszą podróż po Maroku. Wiedzieliśmy, że dużo do zwiedzania w tym mieście nie ma, a jego sława ma tak naprawdę wątłą podstawę. Wszyscy kojarzą największe miasto Maroka tylko z filmem, który został nakręcony wyłącznie w studio, a Humphrey Bogart oraz Ingrid Bergman żegnając się na lotnisku stali przy papierowym samolocie. Ale historia fajna, film też, więc nie będę się czepiać.
Maroko - Resume
Dwa tygodnie pobytu w Maroku, przejechane 3 tys. km - czas na podsumowanie.
Plusy, czyli to co nas zdziwiło pozytywnie:
- komunikacja. Zarówno kolej, jak i transport autobusowy na wysokim poziomie. Na dworcach czysto, bezpiecznie i największe zdumienie bezprzewodowy Internet.
- piękny kraj. Pustynia, góry i ocean. Mają wszystko. Miłośnicy trekkingu mają góry, windsurfingu i kitesurfingu świetne warunki nad Atlantykiem, a survivalowcy mogą spróbować swoich sił na Saharze.
Minusy, czyli co nas denerwowało:
- drożyzna. Ceny pomiędzy naszymi a zachodniej Europy. Dobry Riad to wydatek 40-50 Euro (pokój 3 osobowy). Najtaniej spaliśmy w Assilah (30 Euro), ale spowodowane to było Ramadanem i brakiem turystów. Paczka papierosów 3,5 Euro, Cola 1 Euro, kolacja ok 10-12 Euro.
- ludzie. Nie wspominam tu o wszelkiego rodzaju naganiaczach, taksiarzach i innych naciągaczach, bo to już zupełna irytacja i trzeba mieć stalowe nerwy, żeby nie popsuć sobie urlopu. Zwykli ludzie mają „fobię aparatową”, a do tego traktują turystów jako zło konieczne i zwykła ludzka uprzejmość jest rzadko spotykana. Nie interesuje ich nic poza swoim krajem i uważają się za pępek świata.
- zabytki. Bez większego zachwytu. Na placu Djemaa el Fna w Marrakeszu jakoś magii nie doświadczyłem. Osobiście uważam to za blichtr, mało autentyczne przedstawienie pod turystów. Farbiarnie w Fezie, 20 min. w zupełności wystarczy. Meczetów, poza Hassana II w Casablance nie można zwiedzać, mediny po Jerozolimie niczym mnie nie zaskoczyły. Nie mają nic takiego, żeby powiedzieć „szczęka opada”.
Czy było warto? Na pewno tak. Byłem, widziałem i mogę się wypowiedzieć. Nie była to podróż życia, a Afryka płn. i państwa arabskie to na pewno nie jest mój klimat. Nie ma tej atmosfery, którą można znaleźć w Azji, życzliwych ludzi z którymi można porozmawiać, choćby za pomocą rąk. Poznawanie kraju poprzez kontakt ze zwykłymi mieszkańcami danego państwa jest dla mnie najważniejszy i to w zupełności rekompensuje trudy naszych wspólnych z Księżniczką podróży.
Zapraszam do odwiedzania strony, pojawią się zdjęcia i filmiki nakręcone przez Agę. Mam nadzieję, że nie zanudziłem swoim opisem czytających, ale pisanie bloga po całym dniu zwiedzania to czasami żmudna praca i ciężko jest coś sensownego sklecić. Jeżeli będę posiadał wystarczająca ilość wolnego czasu strona będzie rozwijana. Pozdrawiam serdecznie.