Chefchaouen
Mogliśmy już opuścić Fez, najgorszy ze wszystkich naszych pokoi na trasie i ruszyć na północ. Dworzec autobusowy znajduje się bardzo blisko mediny, ale z pełnym obciążeniem pokonywanie stromych wzniesień to spore wyzwanie. Postanowiliśmy wziąć taksówkę. Taksiarz zapewne ma siedemnaścioro dzieci, komplet czterech żon na jakie pozwala mu islam i ledwie wiąże koniec z końcem, bo zaśpiewał nam po 20 DRH od osoby za trasę 500 metrów. Dzień wcześniej jechaliśmy za 20 DRH kilka kilometrów, więc pogoniliśmy dziada, który widząc turystów obładowanych bagażami jak choinki w 40 stopniowym upale myślał, że zgodzą się na drenaż portfela. Za 20 DRH wynajęliśmy pana z wózkiem, który przetransportował nam bagaże. Z przeciwieństwie do tragarzy wynajętych po przyjeździe, ten musiał się namęczyć.
Czterogodzinna jazda autobusem szybko minęła i znaleźliśmy się w górach Rif. Miasteczko Chefchaouen położone jest malowniczo u podnóża dwóch gór, od których bierze swoją nazwę. Wyglądają one podobno do rogów kozła, czyli chaoua. Największą atrakcją, powodującą że można spotkać tutaj turystów, są domy w całej medinie pomalowane na różne odcienie błękitu.
Przykro jest mi zakomunikować, że właśnie w tym miasteczku padł nasz ostatni bastion, ostoja naszego podróżowania, która tak dzielnie utrzymywała swoje pozycję od pierwszego dnia styczności z lokalną społecznością tego kraju – Magda. Nasze nastawienie do mieszkańców tego kraju Maghrebu było negatywne po pierwszym dniu i raczej nie zmieni się do wyjazdu, ale Magda dzielnie broniła swojej tolerancji, czasami nas zawstydzając. A wszystko to wina Hat Mana (pana od czapek). Księżniczka oglądając czapki wywieszone na stoisku, przez przypadek zrzuciła jedną z nich na ziemie. No nic nadzwyczajnego, każdemu może się przytrafić. Na to przyleciał właściciel i zaczął się awanturować, że z Polakami to zawsze problem, nie kupują i nie dają mu zarobić. Wychwalał przy tym Amerykanów i bogatsze nacje, które widocznie dają się z uśmiechem skubać jemu i jego wspaniałym rodakom. Po tym wydarzeniu wzburzenie u Madzi sięgnęło zenitu i przeszła na ciemną stronę mocy. Irytuje ją to (o czym wcześniej wpsominałem), że nie wystarczy powiedzieć Thank You, trzeba to powiedzieć tak, żeby Pan Arab nie czuł się urażony… Staramy się zupełnie ignorować mieszkańców, wyobrażać sobie, że spacerujemy po pustych ulicach i wszelkiego rodzaju zaczepki zupełnie ignorujemy. Najlepiej zwiedza się, gdy syrena obwieszcza koniec dziennej głodówki i idą się w końcu najeść.
Zastanawialiśmy się, czy może zostać dzień dłużej, ale nastawienie ludności wrogie, więc tylko jedna noc w hotelu. Wydamy kasę gdzie indziej. Kolor niebieski na ścianach wygląda imponująco i zaliczyliśmy dwie sesje foto. To raczej wszystko, co można robić w tym miasteczku. Nas ciągnie dalej, nad Pacyfik do Asilah, gdzie plaże szerokie i fale wysokie.
http://inmi.pl/maroko/24-news/105-chefchaouen.html#sigProGalleria326087f2f5