Copyright 2015 Tomasz Wyrwas. All rights reserved

Delhi dzień pierwszy

Opublikowano: wtorek, 06 lipiec 2010

Około 2050 roku Indie mają wyprzedzić państwo środka pod względem liczby ludności (ekonomicznie nie mają najmniejszych szans), więc po pobycie w Chinach, będziemy już na tę zmianę przygotowani i powiemy, że „byliśmy” tam gdzie ludu jest najwięcej. Zasadnicza różnica w kolejnej wizycie w Azji polegała jednak na tym, że tym razem jechaliśmy sami. A jak jedzie się samemu, trzeba samemu wszystko zorganizować.

Samolot z Gdańska przez Frankfurt do New Delhi. Zgodnie z planem na lotnisku wymieniliśmy pieniądze (kantorów jest kilka, tylko niektóre nie naliczają dodatkowej prowizji od transakcji) i opłaciliśmy taxi w punkcie pre paid taxi (wygodne rozwiązanie, które ma ukrócić naciąganie turystów). Podróż odbyliśmy słynnym Ambasadorem, który ma tą zaletę, że można go naprawić najprostszymi narzędziami i dlatego króluje w całych Indiach.

Pierwsze zetknięcie się z ruchem ulicznym jest dla Europejczyków dużym szokiem. Cały czas mieliśmy wrażenie, że zaraz w coś wjedziemy, kogoś potrącimy, dojdzie do kolizji. Jest to bardzo stresujące, ale jak się okazało po tygodniu, można się do tego przyzwyczaić. Komunikacja w Indiach polega na tym, że pierwszeństwo ma zawsze ten większy oraz sprytniejszy, a każde wolne miejsce na drodze należy bezzwłocznie wypełnić. I tak, jeżeli są namalowane dwa pasy, to ustawiamy się w trzy rzędy, jeżeli jedziemy drogą trzy pasmową to zmieści się 5 pojazdów(ciężarówki, osobówki, tuk-tuki). O rowerach nie warto wspominać, bo muszą dostosować się do wszystkich. Ze względu na mające się odbyć w Delhi mistrzostwa Commonwealth’u pojawiły się w prasie wytyczne odnośnie poruszania się po drogach (jaki należy zająć pas), ale i tak nie sądzę, żeby przyjęło to się na stałe. Drogi w większości w fatalnym stanie, dziury i sprytne spowalniacze, czyli garb wylanego betonu, oczywiście nieoznakowany.

Metro to chyba najlepiej dopracowana infrastruktura w stolicy Indii. Kupiliśmy karty za 200 rupii (system sam odlicza należność w zależności od przebytej trasy. Przy wejściu do metra trzeba poddać się procedurom bezpieczeństwa. Bramka wykrywająca metal, dodatkowe sprawdzenie ręcznym urządzeniem (dla pewności) i prześwietlenie plecaków. Swój plecak ze sprzętem foto musiałem oczywiście otwierać przy każdej wizycie w metrze. Do tego dochodzi zakaz fotografowania, a szkoda, bo mają czym się pochwalić. Pierwsza linia została otwarta w 2002 roku, po 4 latach prac!! Cały czas trwa rozbudowa istniejących 3 linii metra. Gdyby tak Warszawa……

Może trochę dziwacznie wyglądało stanowisko ogniowe na jednej ze stacji, gdzie ułożono worki z piaskiem, a pieczę nad tym wszystkim sprawował żołnierz z karabinem gotowym do strzału, ale po wydarzeniach w Bombaju w listopadzie 2008 raczej nie można się temu dziwić.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Old Delhi. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Gadodia Market utworzonego ok 1920 roku targu z przyprawami, uznawanego za największy w Azji. Zaatakowało nas mnóstwo zapachów, co w połączeniu z zaduchem miasta sprawiało niesamowite wrażenia dla zmysłów. Przeciskając się pomiędzy sprzedawcami i tragarzami i udaliśmy się na sam dach, aby z góry zakosztować widoku targu oraz starego miasta.

Wąskimi uliczkami udaliśmy się dalej, co chwila zanurzając się w ciemne zaułki, wchodząc na podwórka domostw, obserwując robotników przy przydomowych manufakturach.

Doszliśmy do Jama Masjid (Meczet Piątkowy). Nazwa budowli nawiązuje do tradycji budowli sakralnych w islamie. W każdej miejscowości gdzie zamieszkiwała społeczność muzułmańska budowano jeden centralny meczet na tyle duży, aby pomieścić w nim całą gminę w czasie obowiązkowych, piątkowych modlitw. Do wnętrza prowadzą 3 bramy. Meczet zbudowany został z czerwonego piaskowca i białego marmuru. Obszerny dziedziniec meczetu może pomieścić 25 tysięcy osób, a dwa minarety mają 41 metrów wysokości.

Przed wejściem do świątyni musimy uzupełnić braki w ubiorze. Ja dostaje zapaskę do okrycia nóg, a aga pomarańczowy fartuszek w białe grochy. Musieliśmy nieźle wyglądać, bo po wejściu do środka, od razu miejscowe dzieciaki powitały nas gromkim śmiechem. Było jednak na tyle sympatycznie, że pozowały do zdjęcia razem z Agą. W środku przyjemny chłodek i tak jak większość wyznawców Allaha chwilę odpoczywamy od morderczego upału.

Pod samym meczetem znajdujemy kwintesencje dzielnicy muzułmańskiej, sklepy ze świeżym mięsem. W islamie dozwolone jest jedzenie kurczaków, owiec czy baranów, ale muszą być zabite przez muzułmanina. Oczywiście hindusi całkiem inaczej do tego podchodzą i rzezi zwierzakom nie urządzają. Indie to kraj gdzie biedę widać na ulicy, w samym Delhi żebranie jest zakazane. Najuboższym przychodzą z pomocą ci, którym lepiej się powodzi. Często widzieliśmy kolejki do barów, gdzie skąpo ubrani ludzie korzystali z darmowego posiłku rozdawanego przez właściciela.

Po kilku godzinach przepychania się po wąskich uliczkach starego miasta pojechaliśmy metrem do wioski tybetańskiej. Po wyjściu ze stacji musieliśmy skorzystać z usług rikszarza, a to okazało dość skomplikowane. Pierwszy kontakt z tą formą poruszania się po mieście nauczył nas, że po pierwsze zawsze trzeba ustalić cenę na początku jazdy, a po drugie bardzo możliwe, że po przyjęciu zlecenia rikszarz nie będzie wiedział gdzie jechać!! Tak było i z nami. Nie dość, że wychudzony hindus miał sporo kilogramów do zawiezienia, musiał jechać (tak naprawdę prowadzić) pod stromą górę, to co chwilę pytał się napotkanych ludzi o drogę. Czułem się mało komfortowo, siedząc na pace i patrząc jak jego wysuszone łydki zmagają się ze zleceniem, którego się podjął. Nauczka na resztę wyprawy, korzystać z Tuk-Tuka. Kierowcy Tuk-Tuków stoją wyżej w hierarchii, nazwijmy ją umownie, turystycznej. Większość zna angielski, miasto i lepiej sobie radzą na ulicy. Po targowaniu zapłaciliśmy biedakowi 100 rupii, a i tak kręcił nosem, chociaż motoriksza byłaby tańsza. No, ale zdobyte doświadczenie – bezcenne.

Samo chińskie siedlisko bardzo nas zdziwiło. Klimatem przypominała hutongi w Pekinie. Na głównym placyku zgromadzeni chińczycy uprawiali w najlepsze hazard. Mało to przypominało wioskę tybetańską. Zwrócili na nas uwagę tylko po to, żeby poinformować nas, że NO FOTO. No tak, trzeba utrzymywać klimat miejsca na zewnątrz… Znaleźliśmy świątynię buddyjską, a wewnątrz modlącego się mnicha, zapewne opiekuna obiektu. Był bardzo wyrozumiały i pozwolił nas rozkoszować się do woli w uwiecznianiu na nośnikach magnetycznych portretów Dalaj Lamy.

Wracając Tuk-Tukiem, dopadła nas silna ulewa, trwające ok. 20 minut oberwanie chmury. Do stacji metra nie dojechaliśmy, gdyż nas środek transportu odmówił posłuszeństwa. Całe szczęście, że przestało padać, bo musieliśmy resztę drogi przejść pieszo.

Odsłony: 4124